niedziela, 17 czerwca 2018

No Name

Około 1995 roku kupiłem sobie nowy rower, za „swoje” pieniądze. Był produktem marki NAME , którą przezywałem NONAME. Upatrzyłem go sobie w Pile w którymś ze sklepów sportowych. Po transporcie do Szczecinka, pojechałem do KM zarejestrować go, bo stworzono taka opcję. Wybili numery w kilku miejscach i mogłem być spokojny, tylko o co ? Ponieważ chciałem jeździć rowerem jak „kiedyś” no i zrzucić brzucholca , szukałem go parę tygodni i w kilku miastach. Kasy, za dużo nie było, więc musiał być tani i mocny, najlepiej góral. W tamtych czasach był boom na rowery tzw. „górskie” które z górskimi miały tylko wspólną nazwę, reszta miała się nijak do jazdy w terenie. Zacząłem go ujeżdżać i szybko okazało się, że poszczególne elementy nie pasują mi. Najpierw była wymiana siodełka, oryginalne było kawałkiem twardego plastiku powleczonym parzącym tyłek skajem. W sklepie rowerowym znanym w mieście jako najlepszy sklep rowerowy kupiłem nowe siodełko , to był zwykły szajs do starych rowerów, takich z komuny jeszcze, miało za to sprężyny i dupsko mniej bolało. Niestety , po jakimś czasie zauważyłem, że szczypie mnie czasem w tyłek. Kupiłem trzecie siodełko, dla kobiet, żelowe, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale dupsko przestało boleć, dzięki BB J Mogłem jeździć dalej. Po kilku okrążeniach jeziora zauważyłem pierwsze usterki, zaczęły pękać szprychy, jedna, potem dwie naraz, objawem było tarcie o hamulce, bo ósemka się zrobiła. Wymiana szprych, centrowanie koła i dalej jazda. Tylko, co to była za jazda ? Ledwo zipałem robiąc kółko wokół Trzesiecka. Minął rok, dwa, zostawiłem moje dwa pedały w kącie piwnicy, zdarłem naklejki i rower nie miał już nazwy NAME, bo się wstydziłem, nie tylko nazwy roweru, ale też tego, kto na nim siedział. 

Moja córka pojechała, będąc gimnazjalistką, z koleżanką na biwak do Starego Wierzchowa. Zapowiedziałem kontrolę rodzicielską, bo tak, a były już wakacje. Wsiadłem na rower, myślę , że nie będzie problemu, to tylko , góra 20 km. Jadę, po około 15 km na szosie z dziurami, coś ciężko mi się jedzie. Schodzę z roweru i upatrzyłem luz na tylnej osi koła. Pomyślałem chwilę i doszedłem do wniosku, że to pikuś , pojadę dalej , nic się nie stanie. Niestety, po dojechaniu do Starego Wierzchowa, rower odmówił posłuszeństwa. Tylna oś była mocno wygięta Trzeba było mechanika , albo własnej inwencji twórczej, żeby koło przestało się telepać. W Wierzchowie szukałem kluczy do roweru wśród okolicznych wieśniaków, jednak żaden nie chciał mi pomóc, w końcu, własnymi rękami i inwencją twórczą naprawiłem NONAME’a tak, że można było wrócić. Walnąłem rower w kąt, do piwnicy, niech czeka na naprawę. 

Rok później odwiedziłem ten sam, znany sklep rowerowy, mechanik sklepowy i szefu powiedział, że trzeba ośkę na konusach zamienić na porządne łożyska maszynowe, ale trzeba też szprychy wymienić i na nowo zapleść, zapłaciłem, wymienili. Potem zacząłem słabo latać na rowerze, bo prawie wcale. 

Lata mijały, dupsko urosło, szkoda, że rower się nie wzmocnił. W planach miałem cały czas jazdę rowerem. Któregoś lata polecieliśmy do Norwegii, mieszkając tam kilkanaście dni, zauważyłem któregoś razu wynosząc odpadki, że koło śmietnika stoi lekko zdekompletowany rower górski. Niestety, nie mogłem zabrać go do domu, ale miał sporo części sprawnych i lepszych niż mój NONAME, zabrałem tylko kompletny układ hamulcowy. Po powrocie zmodyfikowałem mojego rumaka i byłem całkiem kontent z wyniku. Z tego co pamiętam to z oryginalnego roweru została tylko rama, obręcze kół i kierownica. Najciekawszy przypadek z którym przyszedłem do rowerowego to była pęknięta korba, którą połamałem cisnąc na pedały. Szef sklepu śmiał się i powiedział, że nigdy nie widział takiej awarii. Mój rower był jak Sokół Milenium Hana Solo, brakowało tylko sprawnego hipernapędu. Poprosiłem nawet córkę, żeby mi wycięła logo imperium a w sieci zamówiłem naklejkę z głową Vadera i napis Vader. Ale to było jak zrzuciłem ok 70kg i planowałem nim jeździć na dalsze trasy. Rower był całkiem sprawny, jak na potrzeby objechania naszego jeziora. Ale ja chciałem więcej. 


Skusiłem się na objazd trasy pierwszego maratonu MTB w Szczecinku wraz z ekipą organizującą ów imprezę. Jak już pisałem wcześniej w innym wpisie, mój rower był z innej epoki , żeby spokojnie jechać na takiej imprezie, a ja nie miałem formy, żeby tego dokonać. Dzisiaj nadal ważę za dużo, żeby być w czołówce na mecie. Rower zmieniłem, mam teraz dwa, jednym jeżdżę w mieście, „po bułki” a drugim w terenie. Innym razem opiszę jak kupowałem mój nowszy rower, na dzisiaj tyle. 

Pozdro :)

sobota, 2 czerwca 2018

Trzeci maraton

Lubię pisać w Wordzie, mimo, że stary, ale pomaga poprawiać błędy, kiedy się czegoś nie zauważy. Ale otworzę szafę i będę pisał do rzeczy, bo od rzeczy „każden” jeden może „a robić ni ma komu” 

Odpuściłem sobie ostatnio z dietą, bo długo to trwa, nie jestem automatem, do przyjmowania pożywienia , tylko człowiekiem, który jak wszyscy inni ludzie, lubi sobie podjeść i popić. Trzeba było chwilę odsapnąć. Niestety , takie odsapnięcie kosztuje, parę kilogramów. Ważne, żeby takie „wyskoki” nie stały się systemem odchudzania, w moim przypadku to nie nastąpiło. 

Znam kilka cyborgów, nie każdy ma możliwość obcować z takim. Cyborgi mają system operacyjny, który nie pozwala im na wykonywanie innych czynności, niż te zaprogramowane. Niestety cyborgi nie mają duszy. Można się do nich przyzwyczaić, zakumplować, ale nie pogadasz z takim o pierdołach, bo on nie wie, co to jest „pierdoła” 

 W 1942 roku pisarz Isaak Asimov stworzył trzy prawa robotów i przedstawił je w opowiadaniu „Zabawa w berka” Celem tych praw było uregulowanie kwestii stosunków pomiędzy przyszłymi myślącymi maszynami a ludźmi. Przedstawiały się one następująco : 
Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy. 
Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym Prawem. 
Robot musi chronić samego siebie, o ile tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem. 

A więc , drogie cyborgi- roboty, róbcie swoją robotę.

Ponieważ jestem człowiekiem , nie cyborgiem, więc myślę i marzę wprost przeciwnie do nich. Moje marzenia o aktywności fizycznej koncentrują się wokół dwóch kółek z pedałami. 

Od kilku dni myślałem o tym maratonie , myślałem, czy jechać, czy nie jechać, przygotować rower, czy nie, zfokusować się , czy sobie odpuścić ? Mało treningów było, ciągle jakiś katar, spuchnięty nos, wcześniej antybiotyk był , w sumie gorzej niż rok temu. W końcu oddałem rower na przegląd naszemu mistrzowi Roofiemu, który wymienił pedały, bo okazuje się ,że marka GT dała mojemu rowerowi osprzęt Shimano Deore , ale „zapomniała” o porządnych pedałach i suporcie. Trzeba było wymienić. Dołożyłem sobie jeszcze chwyty ergonomiczne, ale niewiele pomogły. Rower był gotowy, przetestowałem na mojej treningowej trasie. 

Jechać, nie jechać? Okazało się, że kilku znajomych ze Stowarzyszenia Rowerowy Szczecinek także wybiera się do Korzybia. W końcu zapadła decyzja, jedziemy. 

Na miejscu była piknikowa atmosfera, ludzie pili piwko, grillowali , opalali się. Było strasznie gorąco i zaczęły mnie kąsać gzy. Kilkanaście ugryzień tych wrednych końskich much trochę mnie zdenerwowało i chciałem już wystartować. Ruszyliśmy, początek był całkiem niezły, pierwszy podjazd poszedł całkiem nieźle. Potem było już tylko coraz trudniej, deszcz od dawna nie padał, więc na całej trasie było bardzo dużo sypkiego piachu, niezbyt mi się to podobało. Żar z nieba , piach i wszechobecne końskie muchy coraz bardziej utrudniały jazdę. Na którymś większym podjeździe nie wytrzymałem, tętno skoczyło mi do 150 , musiałem zejść z roweru, podprowadzić rower i uspokoić serce. Na treningach raczej nie przekraczam tętna 140 , a tutaj ciężkie warunki i tętno od razu do góry. A gdy zszedłem z roweru to od razu obsiadały mnie wszelkie owady a gzy dotkliwie kąsały. Turlałem się dalej , starałem się nie schodzić z roweru , ale pojawił się bardzo stromy zjazd. Nie odważyłbym się w życiu zjechać tam rowerem, jestem za stary i za ciężki. Po 10 km miałem naprawdę dosyć, chciałem przerwać wyścig , czułem się strasznie. W lesie zacząłem szukać śladów cywilizacji albo strażaków stojących na ważniejszych skrzyżowaniach ścieżek, chciałem zadzwonić do Baśki, żeby mnie pozbierała z trasy. I tak zeszło jeszcze 5 km. Litrowy bidon świecił pustkami a jego zawartość była bogata w różne wynalazki wspomagające, niestety nie poczułem żadnego ich działania. Płyn był za to gorący i miałem wrażenie, że nic nie wypiłem. W kieszeni miałem żel energetyczny wysokiej jakości, wciągnąłem tubkę w czasie jazdy. 


Mijając strażaków wstydziłem się zatrzymać i powiedzieć, że się poddaję. Tak przejechałem 20 km i stwierdziłem, że teraz już się nie poddam, dowlokę się choćby za 5 godzin ale dojadę. Gzy dalej okrutnie kąsały nawet w czasie jazdy, zabiłem 4 sztuki żrące mi rękę przez rękawiczkę, masakra. Słyszałem, że ktoś umarł od ugryzienia muchy końskiej na miejscu, bo dostał wstrząsu anafilaktycznego, mnie pogryzły już z 50 razy. Krew się leje z nogi, miesza się z potem i kurzem unoszącym się w powietrzu. Na szczęście dalsza część trasy była już lżejsza i mogłem jechać trochę szybciej, uchroniło mnie to od kąsania tych krwiopijców. Miałem pusty bidon, na szczęście dziewczyny z obsługi maratonu na trasie, dały mi wodę do picia a strażacy, na moją prośbę, solidnie oblali mnie wodą. W końcu dotarłem do mety. 

Plan miałem taki, żeby przejechać tylko, wiedziałem, że nie mam formy ale szukałem tam motywacji i chyba ją znalazłem. Pozostało tylko w głowie sobie ułożyć dalszy plan działania, a może spisać wnioski. W drodze powrotnej , w samochodzie przypomniałem sobie, że takiego wysiłku jak w Boże Ciało 2018 nie popełniłem od najmniej 30 lat. 

Co dalej? Trzeba głębiej wcisnąć przycisk „ODCHUDZANIE” Nie da się szybciej jeździć z workiem ziemniaków na ramie.


Wojtek, nasz czołowy kolarz wjechał na metę, szukał cienia bo też ponoć odczuł działanie upału. Jego nic nie pokąsało, uciekał przed gzami :D