sobota, 13 października 2018

Bieszczady. Ostatnie starcie.

Nie chcę się rozpisywać za bardzo o Bieszczadach, bo zbytnio oddaliłbym się od tematyki bloga. 
Dlatego, w ostatnim, dzisiejszym odcinku epopei bieszczadzkiej chciałbym zawrzeć wszystkie wrażenia zebrane z pozostałych wycieczek. 

W niedzielę miało padać, więc postanowiliśmy zostać na miejscu i nabrać sił do przejścia Połoniny Wetlińskiej. Kiedyś przeszedłem ją w zwykłych trampkach, dziarskim krokiem idąc równo z ekipą, a nawet z zapasem mocy, bo jak kiedyś wspominałem ćwiczyłem wtedy judo. Teraz obawiałem się trochę, tym bardziej, że wejście na poprzednią połoninę zakończyło się średnio dobrze. Ponieważ Wetlińska należy do najczęściej odwiedzanych miejsc w Bieszczadach, uznałem, że jej przejście to będzie banał, więc żeby sobie ułatwić całodzienną wędrówkę postanowiliśmy zaatakować ją od strony Smereka. Czyli najpierw miało być trudniej, żeby potem było łatwiej. Plan się nie powiódł, bo zostawiliśmy samochód na przełęczy Wyżna i mieliśmy nadzieję, że o godzinie 8.00 znajdzie się jakiś bus, czy stop, który podrzuci nas do wsi Smerek. Niestety, busa nie było, na stopa też nie mogliśmy liczyć, bo było za wcześnie. Więc zaczynamy od końca, który jest początkiem wszystkich wejść „gringos” w Bieszczadach. Bo oni, to tylko wchodzą do Chatki Puchatka i z powrotem. Weszliśmy na połoninę , do tego słynnego schroniska, większych problemów nie było. Do Chatki prowadzi ścieżka, szeroka, taka, że koń z wozem by się zmieścił, bo kiedyś musiał tam wjechać wioząc ze sobą materiały do budowy schroniska, a także zaopatrzenie dla osób tam pracujących. Stąd nazwa tej ścieżki: „Końska Droga” i choć dzisiaj zamiast konia jeździ po niej mały ciągnik z przyczepą, to wejście tym bardziej nie stanowi problemu. Posiedzieliśmy trochę, zrobiłem kilkanaście zdjęć i widziałem, jak ludzie wracają z powrotem. Przez chwilę się wahałem, może zejść jednak i odpuścić sobie, bo jak widzę, to szykuje się niezła wycieczka.
Chatka Puchatka

Koło Chatki Puchatka



Poszliśmy dalej. Doszliśmy do Osadzkiego Wierchu (1253m) następnie na Szare Berdo (1108m) i po kilku chwilach wędrówki dotarliśmy wreszcie do przełęczy Mieczysława Orłowicza (1099m)

Połonina Wetlińska


Na całym odcinku, który dotąd przeszliśmy, panował bardzo duży ruch, w jedną i w drugą stronę ciągnęły sznury wędrowców, nie było to zbyt miłe, bo nie można było w spokoju rozkoszować się widokami, które były przepiękne. Przełęcz Orłowicza to skrzyżowanie „autostrad”, większość turystów albo zaczyna wejście na Połoninę Wetlińską od Wetliny przez przełęcz Orłowicza i dalej do Chatki Puchatka, albo w przeciwnym kierunku. W każdym razie ta przełęcz to „parking” na skrzyżowaniu „autostrad”
Połonina Wetlińska


I znowu chwila zwątpienia, nogi już trochę dostały, zmęczenie całego ciała raczej mało odczuwalne, iść na Smerek, czy zejść już tutaj. Być w Bieszczadach i nie dać z siebie wszystkiego, żeby przejść całą wyznaczoną drogę? Po to jechałem 1000 km, żeby teraz się poddać? Never… 

Po dłuższym odpoczynku poszliśmy dalej, weszliśmy na Smerek (1222m) i zaczął się najgorszy odcinek całej wycieczki- zejście z połoniny. Przyznam, że nogi odmawiały mi już posłuszeństwa, stawaliśmy coraz częściej, a do samochodu daleka droga- ponad 15 km. Zrobiło się już późno i na dole nie było żadnego busa, więc namówiłem moją żoną, żeby zatrzymywała, wszystko co jedzie w kierunku przełęczy Wyżnej. Znalazła się miła rodzina, która mimo tego ,że jechała do Wetliny podrzuciła nas do przełęczy. Chwilę porozmawialiśmy, opowiadałem, że się sprawdzam, czy daję radę chodzić po górach po utracie 90 kg i że mimo wszystko jest ciężko, wsiedliśmy do auta i wróciliśmy do bazy. 

Nogi bolały, ledwo doczłapałem się na drugie piętro bazy, ale czułem satysfakcję, że dałem radę. Posiedziałem chwilę na balkonie i poszedłem spać. Jutro wyjazd autobusem do Lwowa. 

Za wycieczkę płaciło się w autokarze, który zabierając nas z Czarnej był już prawie pełny i niestety nie mieliśmy miejsca obok siebie, Baśka siedziała za mną. Po drodze do przejścia granicznego w Krościenku nawiązaliśmy dialogi z osobami jadącymi obok nas, więc droga zapowiadała się miło i bez problemów. Pilot wycieczki okazał się wesołym gościem i cały czas opowiadał anegdoty o wycieczkach po ukraińskiej stronie Bieszczadów. Jedną z nich przytoczę. 

Po kilku dniach chodzenia po górach, wędrowcom zachciało się wypić parę głębszych, sklepów nie widać, alkoholu nie ma, a pragnienie coraz większe, relacjonował pilot. Wreszcie spotkali we wsi „tambylca” który pokazuje palcem i mówi tak : „ tam niedobre, tam niedobry, tam niedobry, ooo tu dobry” 

Większość mieszkańców  wsi pędziła bimber, okazało się, że po polskiej stronie jest w Bieszczadach podobnie. Wiele osób jedzie na paliwie wysokoprocentowym. 

Dojechaliśmy do granicy i tutaj pierwsze zaskoczenie. Myśleliśmy, że pójdzie szybko, jak na granicach w Unii, okazuje się, że po stronie ukraińskiej jest inaczej, tam wszyscy mają czas. Bez pieczątki nie da rady. Kontrola paszportów trwała około godziny. Długo, jak na standardy europejskie. Wreszcie ruszyliśmy do Lwowa. Nie będę zanudzał czytelników szczegółami, które widzieliśmy, pozwolę sobie podać jedno porównanie. Za komuny jechałem z rodzicami trasą przez Przemyśl- Lwów w kierunku wybrzeża morza Czarnego i wiele widzieliśmy, a 40 lat później ta sama droga niewiele się różni od tej którą pamiętam z tamtych czasów. Tylko cerkwie z błyszczącymi złotym kolorem dachami wystają w każdej wsi. Za to, miasto Lwów okazało się całkiem innym miastem niż te które pamiętam z dzieciństwa. Nie będę opisywał miasta i miejsc , które zwiedzaliśmy, można to wszystko znaleźć w sieci. Jedna rzecz jest warta opisania, organizacja pracy handlarzy towarami najczęściej kupowanymi przez naszych rodaków we Lwowie. 

Już w autokarze, przed Lwowem, pilot rozdał na reklamowe długopisy i od razu opisał jak turyści nie mający za dużo czasu w trakcie jednodniowej wycieczki kupują alkohol, papierosy i inne opłacalne towary. Wygląda to tak: 
Autobus z turystami zwiedzającymi Cmentarz Łyczakowski staje na parkingu. Do autobusu wchodzi sprzedawca i rozdaje wszystkim karteczki z wypisanymi towarami, które oferuje, dostajemy także namiastkę katalogu i ceny. Zaznaczamy na karteczce ilości kupowanego towaru i zostawiamy na fotelu w autobusie. Po powrocie na fotelach już stoją zapakowane w reklamówki flaszki z alkoholem i resztą towarów. Wystarczy tylko zapłacić. Przed autobusem gromadzą się także inni handlowcy oferujący pamiątki ze Lwowa i babcie chałwowe, sprzedające za śmieszną cenę zapakowane pakiety. 
Lwów

Potem pochodziliśmy po Lwowie, piękne miasto, zjedliśmy obiad i pojechaliśmy na granicę. I tutaj szok, Ukraińcy nas nie sprawdzali, za to nasi zrobili nam szczegółową kontrolę, staliśmy tam ponad 2 godziny a pilot opowiedział kolejną anegdotę. Celnicy kontrolują powracający do Polski autobus i okazuje się, że żaden pasażer nie zgłosił że wwozi do kraju alkohol. Jak to? Przetrzepali dokładnie autobus i faktycznie nic nie znaleźli, papierosy były, ale nie było ani jednej butelki wódki. Pilot dokończył historię dodając tylko, że to była wycieczka anonimowych alkoholików. 

Po zwiedzeniu kilku bieszczadzkich miejsc, muzeów, wodospadu i restauracji, zrobieniu wielu setek zdjęć przyszedł dzień ostatniej wędrówki po górach. 

Tarnica. 

Od początku pobytu w Bieszczadach zakładałem, że ciężko będzie przejść z Wołosatego na Tarnicę i dalej na Krzemień, Kopę Bukowską, Halicz, Rozsypaniec i z powrotem do Wołosate. Dlatego, podjęliśmy decyzję, że wejdziemy na Tarnicę i z powrotem. Słyszeliśmy wiele, o ścieżce na szczyt, że ciężko, bo zbudowano schody, łatwiej byłoby wchodzić i schodzić bez tych schodów, taką opinię miało wiele osób wchodzących ostatnio na Tarnicę. Nie ważne, być w Bieszczadach i nie wejść na ich najwyższy szczyt (1346 m) to jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla. Weszliśmy, faktycznie, wejście po schodach było trudne, ale daliśmy radę,powinienem napisać, dałem radę, bo dla mojej żony wszystkie te wejścia to nie był żaden problem, to ja muszę o tym napisać na blogu. 

Na górze posiedzieliśmy trochę dłużej niż zwykle, była fajna pogoda i można było robić zdjęcia, kręcić filmiki i cieszyć się okolicznościami przyrody. Zejście było gorsze od wejścia, jak zwykle, bo trzeba było trafiać stopą w belki schodów, inaczej, wyraźnie zwalnialiśmy.
Schody do nieba


Po wejściu i zejściu z Tarnicy, zaczęły mnie mocniej boleć kolana i odczuwałem to długo. Nie pojechałem w naszym szczecineckim maratonie MTB. 

Pora na podsumowanie podróży grubasa w Bieszczady. Dałem radę, choć okupiłem te wędrówki bólem nóg, który odczuwałem jeszcze miesiąc po wakacjach. Czy tam wrócę? Tak, chciałbym, ale muszę jeszcze schudnąć, bo ciężko jest chodzić po górach grubasom. Na szlakach nie widziałem ludzi z nadwagą, wszyscy zostali na dole, bali się zadyszek i bólów nóg. Ja miałem odwagę, a moja lepsza połowa miała cierpliwość do mnie. Pojechałem tam przetestować swoją formę i wytrzymałość. Czy zaliczyłem ten test? Według mojej oceny -tak, na dostateczny, do bardzo dobrego jeszcze daleka droga. Chodzić po górach mogę, tylko chodzę wolniej niż inni. Jest to trochę niebezpieczne, każdy krok musi być wyliczony, szczególnie przy schodzeniu w dół. Bardzo ważne są buty, kiedyś chodziłem tam w trampkach, teraz, gdybym okazyjnie nie kupił wcześniej KEEN’ów, to bardziej uszkodziłbym sobie nogi. Wyczytałem określenie, że Bieszczady to „kapuściane góry”, pagórki dla amatorów, to nieprawda. Nawet „lokalesi” mówili, że to wcale nie są łatwe góry do zwiedzania. Trzeba się wcześniej przygotować, bo nawet wędrówki po Bieszczadach mogą zakończyć się tragicznie, czytałem kilka notatek o wypadkach w tych górach. 

Wakacje w Bieszczadach były wspaniałą przygodą, nauczką, testem. Wróciły wspomnienia, chociaż to są inne góry niż 30 lat temu, dziczy już nie ma, jest duży ruch na szlakach. Nie rozpoznałem tam żadnych starych miejsc biwakowych a technologia chodzenia po górach, też się zmieniła. 
EOT 

Już wkrótce planuję powrót do krótszych opowieści w starym stylu.