wtorek, 11 grudnia 2018

Spartan :D :D :D

Żona zrobiła mi dzisiaj zdjęcie, gdy się wygłupiałem.
Córka powiedziała kiedyś, że idzie na siłownię, jej celem jest "agresywna masa" Moim też :D

 Mój kolega Marek dodał zaś kask spartana i wyszło tak :D
Mam nadzieję, że już niedługo pojawią się nowe wpisy na blogu. Wojna trwa...

piątek, 9 listopada 2018

Siłownia

Jak doskonale wiecie, aktywność fizyczna przy odchudzaniu to 25%-30% sukcesu. Dawno temu, gdy rozpocząłem swoją przygodę ze sportem, chciałem szybko nauczyć się technik powalania przeciwnika, wygrywać walki i być szybkim jak na swoją kategorię wagową. W tygodniu były różne rodzaje treningów, techniczny, szybkościowy, siłowy, walka w stójce, walka w parterze. Czasem, gdy do zawodów było daleko mieliśmy treningi siłowe prowadzone na siłowni, był atlas, ciężary i brzuchy. Nie lubiłem tych treningów, nawet nienawidziłem, do tego stopnia, że opuszczałem je, za to bardzo chętnie brałem udział w walkach treningowych. Ta niechęć do siłowni trwa u mnie do dzisiaj. 

Niestety, musi się to zmienić. Od jakiegoś czasu wiem o tym, że trening na budowanie masy mięśniowej jest potrzebny w odchudzaniu. Dlaczego? Sprawa jest prosta, w czasie odchudzania tracimy nie tylko tłuszcz, ale i mięśnie. A mięśnie są nam potrzebne do spalania energii, im więcej ich mamy, tym więcej spalamy energii, czyli jak ktoś woli- kcali. Więc człowiek, taki jak ja, mający nadal sporą nadwagę powinien bardziej skupić się na treningach siłowych niż cardio, czy treningach interwałowych, jakim jest jazda na rowerze. Niestety długotrwała jazda nie sprzyja budowie masy mięśniowej. Znam już kilku niezłych kolarzy, ci najlepsi są niskiego wzrostu i mizernej wagi, niestety żaden nie wygląda na atletę. Cóż, taki ich wybór, znam nawet takiego, co wygląda na anorektyka, zapadnięty, mizerny, ilekroć go widzę, to wydaje mi się, że zaraz się przewróci od powiewu wiatru. Stracił mięśnie, a może w ogóle ich nie miał. 

Moja wojna jest inna, nie mogę tylko jeździć rowerem, a jak już, to powinienem uważać na długość treningów. Dlatego nie wybieram się na całodzienne wyprawy rowerowe po kilkadziesiąt kilometrów, dałbym radę, straciłbym kilogramy szybko, ale tyle z tłuszczu co i z mięśni. 

Jak tylko jest ładna pogoda i czas na rower, to aż się trzęsę, żeby jechać. Ok, mogę jechać, ale wcześniej powinienem zaplanować treningi siłowe. To one powinny być święte, nie jazda rowerem. 

Czasem się nie chce, brakuje sił po pracy. Brak dobrego snu, także powoduje niechęć do treningu. Po prostu, po pracy jest odlot, zamiast być pełnym energii. Zaraz, ale o śnie to innym razem napiszę, wróćmy do tematu. 

Dobrze jest wybrać siłownię, w której czujemy się najlepiej. Odwiedziłem kilka z nich w moim pięknym mieście, niestety, nie wszędzie czułem się dobrze. Nie lubię oglądać narcyzów, napakowanych mięśniami, gapiących się w lustro i podziwiających swoje 5% tłuszczu, gdy ja mam go 30%. Denerwują mnie, bo robią wokół siebie zbiegowisko fanów podziwiających ich kable na mięśniach, a sami chodzą często w czapeczkach z daszkiem, żeby schować swój wzrok sprawdzający, czy wszyscy na nich patrzą. Czasem pod bejzbolówką ukrywają łysinę, której nie da się ukryć treningiem. Ćwiczcie sobie dalej w swoich siłowniach, beze mnie. Ja wybiorę inne miejsce, gdzie nie widać takich scen. Szkoda, że nie ma więcej takich, jakie założył Konrad Gaca w kilku większych miastach naszego kraju. 

Znalazłem je, to znaczy siłownię, w której dobrze się czuję, muszę tylko trzymać się planu treningowego i mam nadzieję, że moja długotrwała wojna będzie łatwiejsza do zniesienia. Niestety nie zareklamuję tego miejsca, bo za darmo reklamę to "każden jeden by chciał, tylko robić ni ma komu"  (F.Kiepski)

Proszę o wyrozumiałość osoby, które mogą czuć się dotknięte tym wpisem, ale takie to są przemyślenia grubasa. 
Zdjęcie: https://pixabay.com

Zdjęcie: https://pxhere.com


sobota, 13 października 2018

Bieszczady. Ostatnie starcie.

Nie chcę się rozpisywać za bardzo o Bieszczadach, bo zbytnio oddaliłbym się od tematyki bloga. 
Dlatego, w ostatnim, dzisiejszym odcinku epopei bieszczadzkiej chciałbym zawrzeć wszystkie wrażenia zebrane z pozostałych wycieczek. 

W niedzielę miało padać, więc postanowiliśmy zostać na miejscu i nabrać sił do przejścia Połoniny Wetlińskiej. Kiedyś przeszedłem ją w zwykłych trampkach, dziarskim krokiem idąc równo z ekipą, a nawet z zapasem mocy, bo jak kiedyś wspominałem ćwiczyłem wtedy judo. Teraz obawiałem się trochę, tym bardziej, że wejście na poprzednią połoninę zakończyło się średnio dobrze. Ponieważ Wetlińska należy do najczęściej odwiedzanych miejsc w Bieszczadach, uznałem, że jej przejście to będzie banał, więc żeby sobie ułatwić całodzienną wędrówkę postanowiliśmy zaatakować ją od strony Smereka. Czyli najpierw miało być trudniej, żeby potem było łatwiej. Plan się nie powiódł, bo zostawiliśmy samochód na przełęczy Wyżna i mieliśmy nadzieję, że o godzinie 8.00 znajdzie się jakiś bus, czy stop, który podrzuci nas do wsi Smerek. Niestety, busa nie było, na stopa też nie mogliśmy liczyć, bo było za wcześnie. Więc zaczynamy od końca, który jest początkiem wszystkich wejść „gringos” w Bieszczadach. Bo oni, to tylko wchodzą do Chatki Puchatka i z powrotem. Weszliśmy na połoninę , do tego słynnego schroniska, większych problemów nie było. Do Chatki prowadzi ścieżka, szeroka, taka, że koń z wozem by się zmieścił, bo kiedyś musiał tam wjechać wioząc ze sobą materiały do budowy schroniska, a także zaopatrzenie dla osób tam pracujących. Stąd nazwa tej ścieżki: „Końska Droga” i choć dzisiaj zamiast konia jeździ po niej mały ciągnik z przyczepą, to wejście tym bardziej nie stanowi problemu. Posiedzieliśmy trochę, zrobiłem kilkanaście zdjęć i widziałem, jak ludzie wracają z powrotem. Przez chwilę się wahałem, może zejść jednak i odpuścić sobie, bo jak widzę, to szykuje się niezła wycieczka.
Chatka Puchatka

Koło Chatki Puchatka



Poszliśmy dalej. Doszliśmy do Osadzkiego Wierchu (1253m) następnie na Szare Berdo (1108m) i po kilku chwilach wędrówki dotarliśmy wreszcie do przełęczy Mieczysława Orłowicza (1099m)

Połonina Wetlińska


Na całym odcinku, który dotąd przeszliśmy, panował bardzo duży ruch, w jedną i w drugą stronę ciągnęły sznury wędrowców, nie było to zbyt miłe, bo nie można było w spokoju rozkoszować się widokami, które były przepiękne. Przełęcz Orłowicza to skrzyżowanie „autostrad”, większość turystów albo zaczyna wejście na Połoninę Wetlińską od Wetliny przez przełęcz Orłowicza i dalej do Chatki Puchatka, albo w przeciwnym kierunku. W każdym razie ta przełęcz to „parking” na skrzyżowaniu „autostrad”
Połonina Wetlińska


I znowu chwila zwątpienia, nogi już trochę dostały, zmęczenie całego ciała raczej mało odczuwalne, iść na Smerek, czy zejść już tutaj. Być w Bieszczadach i nie dać z siebie wszystkiego, żeby przejść całą wyznaczoną drogę? Po to jechałem 1000 km, żeby teraz się poddać? Never… 

Po dłuższym odpoczynku poszliśmy dalej, weszliśmy na Smerek (1222m) i zaczął się najgorszy odcinek całej wycieczki- zejście z połoniny. Przyznam, że nogi odmawiały mi już posłuszeństwa, stawaliśmy coraz częściej, a do samochodu daleka droga- ponad 15 km. Zrobiło się już późno i na dole nie było żadnego busa, więc namówiłem moją żoną, żeby zatrzymywała, wszystko co jedzie w kierunku przełęczy Wyżnej. Znalazła się miła rodzina, która mimo tego ,że jechała do Wetliny podrzuciła nas do przełęczy. Chwilę porozmawialiśmy, opowiadałem, że się sprawdzam, czy daję radę chodzić po górach po utracie 90 kg i że mimo wszystko jest ciężko, wsiedliśmy do auta i wróciliśmy do bazy. 

Nogi bolały, ledwo doczłapałem się na drugie piętro bazy, ale czułem satysfakcję, że dałem radę. Posiedziałem chwilę na balkonie i poszedłem spać. Jutro wyjazd autobusem do Lwowa. 

Za wycieczkę płaciło się w autokarze, który zabierając nas z Czarnej był już prawie pełny i niestety nie mieliśmy miejsca obok siebie, Baśka siedziała za mną. Po drodze do przejścia granicznego w Krościenku nawiązaliśmy dialogi z osobami jadącymi obok nas, więc droga zapowiadała się miło i bez problemów. Pilot wycieczki okazał się wesołym gościem i cały czas opowiadał anegdoty o wycieczkach po ukraińskiej stronie Bieszczadów. Jedną z nich przytoczę. 

Po kilku dniach chodzenia po górach, wędrowcom zachciało się wypić parę głębszych, sklepów nie widać, alkoholu nie ma, a pragnienie coraz większe, relacjonował pilot. Wreszcie spotkali we wsi „tambylca” który pokazuje palcem i mówi tak : „ tam niedobre, tam niedobry, tam niedobry, ooo tu dobry” 

Większość mieszkańców  wsi pędziła bimber, okazało się, że po polskiej stronie jest w Bieszczadach podobnie. Wiele osób jedzie na paliwie wysokoprocentowym. 

Dojechaliśmy do granicy i tutaj pierwsze zaskoczenie. Myśleliśmy, że pójdzie szybko, jak na granicach w Unii, okazuje się, że po stronie ukraińskiej jest inaczej, tam wszyscy mają czas. Bez pieczątki nie da rady. Kontrola paszportów trwała około godziny. Długo, jak na standardy europejskie. Wreszcie ruszyliśmy do Lwowa. Nie będę zanudzał czytelników szczegółami, które widzieliśmy, pozwolę sobie podać jedno porównanie. Za komuny jechałem z rodzicami trasą przez Przemyśl- Lwów w kierunku wybrzeża morza Czarnego i wiele widzieliśmy, a 40 lat później ta sama droga niewiele się różni od tej którą pamiętam z tamtych czasów. Tylko cerkwie z błyszczącymi złotym kolorem dachami wystają w każdej wsi. Za to, miasto Lwów okazało się całkiem innym miastem niż te które pamiętam z dzieciństwa. Nie będę opisywał miasta i miejsc , które zwiedzaliśmy, można to wszystko znaleźć w sieci. Jedna rzecz jest warta opisania, organizacja pracy handlarzy towarami najczęściej kupowanymi przez naszych rodaków we Lwowie. 

Już w autokarze, przed Lwowem, pilot rozdał na reklamowe długopisy i od razu opisał jak turyści nie mający za dużo czasu w trakcie jednodniowej wycieczki kupują alkohol, papierosy i inne opłacalne towary. Wygląda to tak: 
Autobus z turystami zwiedzającymi Cmentarz Łyczakowski staje na parkingu. Do autobusu wchodzi sprzedawca i rozdaje wszystkim karteczki z wypisanymi towarami, które oferuje, dostajemy także namiastkę katalogu i ceny. Zaznaczamy na karteczce ilości kupowanego towaru i zostawiamy na fotelu w autobusie. Po powrocie na fotelach już stoją zapakowane w reklamówki flaszki z alkoholem i resztą towarów. Wystarczy tylko zapłacić. Przed autobusem gromadzą się także inni handlowcy oferujący pamiątki ze Lwowa i babcie chałwowe, sprzedające za śmieszną cenę zapakowane pakiety. 
Lwów

Potem pochodziliśmy po Lwowie, piękne miasto, zjedliśmy obiad i pojechaliśmy na granicę. I tutaj szok, Ukraińcy nas nie sprawdzali, za to nasi zrobili nam szczegółową kontrolę, staliśmy tam ponad 2 godziny a pilot opowiedział kolejną anegdotę. Celnicy kontrolują powracający do Polski autobus i okazuje się, że żaden pasażer nie zgłosił że wwozi do kraju alkohol. Jak to? Przetrzepali dokładnie autobus i faktycznie nic nie znaleźli, papierosy były, ale nie było ani jednej butelki wódki. Pilot dokończył historię dodając tylko, że to była wycieczka anonimowych alkoholików. 

Po zwiedzeniu kilku bieszczadzkich miejsc, muzeów, wodospadu i restauracji, zrobieniu wielu setek zdjęć przyszedł dzień ostatniej wędrówki po górach. 

Tarnica. 

Od początku pobytu w Bieszczadach zakładałem, że ciężko będzie przejść z Wołosatego na Tarnicę i dalej na Krzemień, Kopę Bukowską, Halicz, Rozsypaniec i z powrotem do Wołosate. Dlatego, podjęliśmy decyzję, że wejdziemy na Tarnicę i z powrotem. Słyszeliśmy wiele, o ścieżce na szczyt, że ciężko, bo zbudowano schody, łatwiej byłoby wchodzić i schodzić bez tych schodów, taką opinię miało wiele osób wchodzących ostatnio na Tarnicę. Nie ważne, być w Bieszczadach i nie wejść na ich najwyższy szczyt (1346 m) to jak być w Paryżu i nie widzieć wieży Eiffla. Weszliśmy, faktycznie, wejście po schodach było trudne, ale daliśmy radę,powinienem napisać, dałem radę, bo dla mojej żony wszystkie te wejścia to nie był żaden problem, to ja muszę o tym napisać na blogu. 

Na górze posiedzieliśmy trochę dłużej niż zwykle, była fajna pogoda i można było robić zdjęcia, kręcić filmiki i cieszyć się okolicznościami przyrody. Zejście było gorsze od wejścia, jak zwykle, bo trzeba było trafiać stopą w belki schodów, inaczej, wyraźnie zwalnialiśmy.
Schody do nieba


Po wejściu i zejściu z Tarnicy, zaczęły mnie mocniej boleć kolana i odczuwałem to długo. Nie pojechałem w naszym szczecineckim maratonie MTB. 

Pora na podsumowanie podróży grubasa w Bieszczady. Dałem radę, choć okupiłem te wędrówki bólem nóg, który odczuwałem jeszcze miesiąc po wakacjach. Czy tam wrócę? Tak, chciałbym, ale muszę jeszcze schudnąć, bo ciężko jest chodzić po górach grubasom. Na szlakach nie widziałem ludzi z nadwagą, wszyscy zostali na dole, bali się zadyszek i bólów nóg. Ja miałem odwagę, a moja lepsza połowa miała cierpliwość do mnie. Pojechałem tam przetestować swoją formę i wytrzymałość. Czy zaliczyłem ten test? Według mojej oceny -tak, na dostateczny, do bardzo dobrego jeszcze daleka droga. Chodzić po górach mogę, tylko chodzę wolniej niż inni. Jest to trochę niebezpieczne, każdy krok musi być wyliczony, szczególnie przy schodzeniu w dół. Bardzo ważne są buty, kiedyś chodziłem tam w trampkach, teraz, gdybym okazyjnie nie kupił wcześniej KEEN’ów, to bardziej uszkodziłbym sobie nogi. Wyczytałem określenie, że Bieszczady to „kapuściane góry”, pagórki dla amatorów, to nieprawda. Nawet „lokalesi” mówili, że to wcale nie są łatwe góry do zwiedzania. Trzeba się wcześniej przygotować, bo nawet wędrówki po Bieszczadach mogą zakończyć się tragicznie, czytałem kilka notatek o wypadkach w tych górach. 

Wakacje w Bieszczadach były wspaniałą przygodą, nauczką, testem. Wróciły wspomnienia, chociaż to są inne góry niż 30 lat temu, dziczy już nie ma, jest duży ruch na szlakach. Nie rozpoznałem tam żadnych starych miejsc biwakowych a technologia chodzenia po górach, też się zmieniła. 
EOT 

Już wkrótce planuję powrót do krótszych opowieści w starym stylu. 




poniedziałek, 24 września 2018

"Bies z czadami"


Następną bieszczadzką atrakcją była wycieczka autokarem po najciekawszych miejscach, według pewnego biura turystycznego. Wielki plus dla biura, że zatrudnili odpowiednie osoby na przewodników wycieczek, bo obie były doskonale poprowadzone i okraszone wspaniałymi opowieściami, które moglibyśmy wyczytać nie z jednej, ale z kilkunastu książek o bieszczadzkich zakapiorach i historii Bieszczadów. 

Pierwsza z nich zaczęła się w Uhercach Mineralnych, gdzie podjechaliśmy z Lipia naszą furmanką ze 130 końmi mechanicznymi. Furmanka została, a my wsiedliśmy do drezyn z aluminiową konstrukcją, ponoć jakiejś gdańskiej fabryki rowerów (???) Drezyny były pięcioosobowe, dogadaliśmy się z przewodnikiem, że w ostatniej drezynie pojedziemy, ja i Baśka. Wsiedliśmy, ja po prawej, jako główny kierowca, Baśka po lewej, jako pilot, no i jedziemy, żaden problem, tyle, że ja miałem hamulce w rękach, więc jazda była bez trzymanki i Baśka lała w gacie. Wieźliśmy ze sobą przewodnika wycieczki, bo ostatnia drezyna, a pan nie chciał się zmęczyć pedałowaniem. Wierzyłem mu, bo wysilał się za trzech. Niby aluminiowa, a ciężka była, na kilkanaście sztuk opłaconej wycieczki, trzy ponoć, nie dojechały kilku kilometrów, wysiedli w trakcie i obsługa musiała dopedałować do końca. Nie zazdroszczę sezonowej pracy tym chłopakom. Dojechaliśmy do końca i wycieczka była na tyle zmęczona, by siedzieć bez protestu w fotelach autokaru. W Uhercach spojrzałem na Merivę, czy się do niej nikt nie dobrał. 






Pojechaliśmy dalej, był Arłamów, było coś tam i Cmentarz Żydowski i Muczne z naszymi żubrami. Gdzie, nie było w sumie czego oglądać, bo żubrów u nas dostatek, w każdej Żabce znajdzie się kilkadziesiąt :D 









W Cisnej było spotkanie z prawdziwym bieszczadzkim zakapiorem, być może ostatnim, z tych pokomunistycznych. Rysiek opowiadał nieźle, kilka niezłych bieszczadzkich historii, i kilka, w które nie wierzę, ale cóż, zakapiory są autentyczne, ich opowieści są zbiorem przygód zasłyszanych od innych i ich samych. Wszystko wymieszane razem daje legendy takie jak legenda o Majstrze Biedzie. BTW, kiedyś przeczytałem tekst piosenki pt. „ Majster Bieda” i nie znając muzyki , sam napisałem kilka akordów i melodię, no ale ja nie byłem Wojtkiem Bellonem i nikt nie poznał mojej pieśni o Majstrze, oprócz kilku znajomych. Bellon też ponoć zalicza się teraz do bieszczadzkich zakapiorów. 






Ble, ble, ble i poznaliśmy historię powojennych Bieszczadów. Zaraz… Ta historia była bardzo poważna, nie znacie, to poczytajcie gdzieś w necie, ja tam fizyk jestem, a informatyk z potrzeby i nie piszę o historii. 

Na koniec napiszę hejta, a co...
Nie dajcie się nabrać na taką wycieczkę objazdową po Bieszczadach, bo sami w czasie 10 dniowego pobytu poznacie miejsca warte uwagi. No ale, to Wasz wybór… 

A o grubym ? Cóż, gruby całkowicie dał radę w czasie tego wypadu, nie jęczał, nie kwiczał, nic go nie bolało, ale nie był do końca usatysfakcjonowany. Wysiedliśmy w Uhercach, nasze konie mechaniczne merdały ogonami z radości. Następnego dnia był luzik a potem Połonina Wetlińska. Ale ta historia już w najbliższym czasie. Czekajcie... Cierpliwie. 



niedziela, 23 września 2018

Niefit?

Zawieszę chyba, bo po co? Wszyscy są chudzi i zgrabni, są fit. Pewnie tylko ja zostałem niefit i niezgrabny. Więc nie mam dla kogo pisać wypociny. A propos. Koleżanko!!! Halo ! Zaraz będziesz bardzo gruba. Nikt Ci tego nie powiedział? To ja powiem.Za chwilę będziesz chwytać brzytwę, ale ja opuszczę prawdopodobnie ten padół żenady. I nie podam Ci kija zamiast brzytwy...Chcesz?

niedziela, 16 września 2018

Połonina Caryńska

Jaki błąd ? 

Właściwie to popełniliśmy kilka błędów, a tak naprawdę, to ja popełniłem. Moja żona śmiga piechotą codziennie do pracy, ja przemieszczam się Oplem, no i to był największy problem, okazało się , że po 32 latach nieobecności w Bieszczadach, moja lepsza połowa posuwa się lepiej ode mnie po górach. Wtedy, zresztą także byłem cienki w spacerach. 

No, dobra, przyjechaliśmy do Brzegów Górnych, opłaciliśmy parking- 15 zł i poszliśmy na busa w kierunku Przełęczy Wyżniarskiej, wysiedliśmy , zapłaciliśmy panu po 7 zł- zdzierstwo- i wyszliśmy na szlak. Policzcie sobie, ile kosztuje wejście na szlak… Nie było noclegów w centrum Bieszczadów, już w marcu, noclegownie zaczynały się ok. 20-30 km od bieszczadzkich szlaków. Podsumujmy : dojazd, powiedzmy 20 zł, parking- 15 zł, bus z Brzegów 14 zł, bilet wstępu- 7zł/os, razem: ok. 63 zł, żeby wejść na szlak we dwójkę. Trzydzieści dwa lata wcześniej nie zapłacilibyśmy nic. Komuna była… 

Idziemy… Początek był niczego sobie, pierwsze 100 m pokonałem bez problemu, w plecaku miałem kijki trekkingowe (dobrze, że nauczyłem się odróżniać trekkingowe od walkingowych) Zdjąłem plecak i wyjąłem to aluminiowe monstrum. Wyregulowałem i poszliśmy dalej, po 500 m wchodzenia pod górę wzrosło mi tętno do 150 bps, więc krzyczę do żony, żeby zwolniła, bo się boję, że zdechnę. Ciekawe, nie? Jeżdżę rowerem, gdzie moja żona nie daje rady jechać szybciej , a na szlaku to ja nie daję rady…








Zwolniła, a ja odzyskałem tętno 100 bps i mówię jedziemy dalej. I tak dotarliśmy do lasu. Pod lasem były ławeczki odpoczynkowe, skorzystaliśmy, no bo jak?
 Dowaliłem wody z izotonikiem, bo minęła już ponad godzina z wysokim tętnem, posiedzieliśmy i poszliśmy w las. Okazało się, że w tym lesie mieszkał szatan, nie pozwolił mi na spokój i spokojne tętno. Wchodziliśmy pod górę po schodach, wyrzeźbionych w glebie i skałach. Wysokość stopnia, budowniczy regulowali tym, co było w glebie, więc jak był korzeń, to stopień był wyższy, jak go nie było to był taki, w sam raz dla moich nóg. Nie liczyłem czasu, ale pewnie ze 2 godziny pokonywaliśmy ten las. W końcu dojrzeliśmy jego koniec i ławki odpoczynkowe ustawione pod kątem, znowu masakra. Do żony zadzwonił telefon, no jak, telefon? W środku wakacji , ktoś z pracy dzwoni? Mało tego, oznajmia, że, żegna się z robotą w firmie? Moja kobieta puściła to bokiem i po kilkunastominutowym odpoczynku poszliśmy dalej. "Wleźlimy" w końcu na górę, ponoć dalej szło się po ścieżce, która nie schodziła w dół. Weszliśmy na kulminację połoniny, zrobiliśmy kilka zdjęć i "nadejszła" pora, by zejść do Brzegów. Wydawało mi się, że moja żona ma mi za złe, że tak wolno się poruszam. Przecież nadal mam otyłość, a nie nadwagę i nie mogę szybciej. Widocznie jestem kaleką, bo jestem, nie dam rady szybciej. Zacząłem popadać w depresję, znowu… 





"Sie ściemnia"
Okazało się, że godzina 17.00 w Bieszczadach to nie to samo, co 17.00 w Szczecinku. Nie zwróciliśmy uwagi, że na południu Polski, Słońce zachodzi wcześniej niż u nas. Na dodatek, góry powodują szybsze zapadanie mroku z powodu cienia, jaki rzucają. Zejście było drogą przez kręgi piekła. Zapomniałem już, że zejście z góry jest gorsze od wejścia pod nią. Robiło się ciemno, a ja krzyczałem do żony, że nie dam już rady, niech się szykuje na wezwanie GOPR-u bo bolą mnie nogi i nie wiem, czy dojdę do końca. Się ściemniło, drogowskazy mówiły, że jeszcze 0,5 h do Brzegów, ale nie dla mnie, okazało się, że jestem wolniejszy niż osioł pociągowy w Turcji, szkoda. Końcówka była tragiczna, musiałem wyjąć latarkę z plecaka, żeby stawiać stopy na właściwych miejscach. Doszliśmy wreszcie do parkingu w Brzegach. Było ciemno, kiedy wsiadłem na fotel kierowcy i dywagowałem, czy dam sobie radę na reszcie zaplanowanych szlaków, czy mam odpuścić. Co dalej ? Jeszcze dwie wyprawy w góry i dwie opłacone z góry, autokarem… Do Lwowa i objazd Bieszczadów…




c.d.n.

poniedziałek, 3 września 2018

"Rzuć wszystko i pojedź w Bieszczady"

Długo się zbierałem, żeby napisać kolejną historię. Sami wiecie dlaczego. Miałem to zrobić miesiąc temu. Piszę teraz...

Zachwycony swoim wynikiem w odchudzaniu postanowiłem sobie, że  dokonam rzeczy całkowicie nieosiągalnych dla 230 kilogramowego człowieka. Pierwszą z nich był start w maratonie MTB, o innych wtedy nie myślałem. Jak już pisałem, udało mi się to zrobić, jak dotąd 3 razy. Niestety były to tylko starty-żeby przejechać, zostawałem zawsze w tyle za peletonem. Teraz chciałbym pojechać ciut lepiej, a nie zajmować miejsca w ogonie. "W miarę jedzenia apetyt rośnie"

W 1985 roku będąc na wakacjach z grupką przyjaciół  poznałem Bieszczady, z góry, nie z dołu. O ile pamiętam zaliczyliśmy najważniejsze szlaki. Przed wyjazdem zaopatrzyłem się w wojskowe buty, które podarował mi mój Chrzestny, gdyż na rynku były tylko zwykłe trampki, zabrałem ze sobą i te i te, ale jak się okazało, używałem tylko gumowanego obuwia z materiału. Góry okazały się lekkie do przejścia, ale i ja byłem wtedy w życiowym szczycie formy fizycznej. Codzienne zaliczaliśmy jakiś szlak, naprawdę nie odczuwałem większego zmęczenia poza oczywistym lekkim zmęczeniem nóg. Za to widoki były wspaniałe, to one spowodowały, że polubiłem te góry.

Potem pojechałem tam z moją przyszłą żoną, niestety pogoda nie dopisała i po kilkudniowym pobycie w deszczowych Bieszczadach wróciliśmy do domu zaliczając tylko wejście na Tarnicę, w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych. W domu pojawiłem się mocno przeziębiony i skończyło się na antybiotykach. Poczułem, że to jest coś dla mnie, wyzwanie wymagające hartu ducha i ciała. Chciałem tam wrócić. Do dzisiaj w pudle "PAMIĄTKI" mam zaznaczone w przewodniku ścieżki do przejścia w Bieszczadach, pola namiotowe i czasy przejść poszczególnych odcinków. Moje marzenia odwlekały się w czasie, najpierw nie było pieniędzy, potem nie było z kim. Gdy było już z kim pojechać, to lata były nieodpowiednie, zarabianie pieniędzy, bo wiecznie mało, potem urodziła się moja córka i trzeba było odłożyć wakacje w Bieszczadach na inne lata. A jak wiecie z poprzednich wpisów, powoli tyłem, łapiąc po kilka, kilkanaście kilogramów na rok. W końcu musiałem zapomnieć o tych górach, z których miałem już kilka wspomnień, byłem uziemiony.

W zeszłym roku wpadłem na pomysł ponownego wyjazdu w Bieszczady. Ktoś się zapyta:
- W Bieszczady ? A po co , tam nic ciekawego nie ma. Lepiej jedź do Grecji  za te same pieniądze,  przynajmniej odpoczniesz.
Odpowiedziałem ktosiowi:
-Nie rozumiem, po co mam jechać do Grecji, żeby gotować się w upale i leżeć na plaży. To nie dla mnie, nie cierpię plażować, co innego nurkować w czystej morskiej wodzie, no ale cały czas nie można w niej siedzieć. Pozwiedzać, zobaczyć, odkryć, zdobyć szczyt jest ciekawsze od leżingu na plaży.
Nie każdy zgodzi się z powyższym, większość lubi plażing, egzotyczne żarcie all inclusive w hotelu nad Morzem Śródziemnym. Mnie już to przeszło, z takich wakacji wraca się z dodatkowym bagażem i wwozi się do kraju kilka kilogramów obywatela więcej (parafrazując klasyka)

Na wyprawę w Bieszczady wyruszyłem z żoną. W dobie internetu nie musimy już posiadać żadnego papierowego przewodnika, jak się okazało , nawet laminowana mapa Bieszczadów nie jest potrzebna. Dzisiaj wszystkie najważniejsze bieszczadzkie szlaki są tak oznaczone, że nawet idąc w ciemnościach, ciężko jest zgubić drogę. Są barierki, liny ,schody, jest zakaz schodzenia z wyznaczonej drogi, a nawet pobiera się opłaty przy wejściu do Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Bilet do BPN jeszcze można przeżyć, ale opłatę za parkowanie w kluczowych miejscach bieszczadzkich szlaków kosztuje 20-25 zł , na dodatek parkingi nie są strzeżone. Panowie od obsługi strzegą jedynie tego, by była dokonana opłata.

Po przejechaniu 1000 km samochodem, wylądowaliśmy w miejscowości Lipie , koło Czarnej Górnej. Gospodarz przywitał nas na progu i zaprosił na wieczorny grill w drewnianym, wysokim tipi, w którym latem można było nawet spać przy wielkim palenisku nad którym wisiał wielki ruszt na długim łańcuchu umocowanym na szczycie budowli. Spotkali się tam wszyscy goście naszego pensjonatu. Wieczorne Polaków rozmowy zakończyły się obaleniem kilku litrów pysznej nalewki. Następnego dnia mieliśmy przejść Połoninę Caryńską, więc poszliśmy spać wcześniej, opuszczając towarzystwo. Niestety byliśmy trochę zmęczeni i rankiem zbieraliśmy się z wyjazdem do Brzegów Górnych aż do 12.00  Ok 13.00 byliśmy na Przełęczy Wyżniarskiej, skąd weszliśmy na szlak. Niestety, popełniliśmy "mały" błąd. 
(c.d.n.)




czwartek, 23 sierpnia 2018

Wspomnienie

To był cios, dla mnie i dla wszystkich moich znajomych, których poznałem kilka lat temu w związku z przystąpieniem do odchudzania w Gaca System. To był człowiek, któremu setki, jeśli nie tysiące otyłych zawdzięczają odzyskanie zdrowia. Była też grupa hejterów, negująca diety Konrada, mimo, że schudli wcześniej i w czasie „odgrubiania” byli bardzo zadowoleni. 

W lipcu 2014 przystąpiłem do programu odchudzania w systemie. W dniu w którym się zalogowałem po raz pierwszy, nie wiedziałem nawet ile dokładnie ważę. Ale ja nie o sobie dzisiaj chcę napisać. Kilkanaście dni temu obiecywałem, że napiszę coś ciekawego, napiszę, tylko wszystko poszło na bok, gdy spojrzałem na fejsa w zeszłym tygodniu, a tam ktoś napisał w gacowej grupie, że Konrad Gaca nie żyje i pytał, czy to prawda… Kilkadziesiąt minut później potwierdzono tę informację, zdążyłem już wypytać wszystkie możliwe osoby z kontaktów- czy to prawda ? Była cisza, większość nie dowierzała, niestety stało się… 

W sierpniu, czy wrześniu 2014 zostałem przyjęty do facebookowej listy motywacyjnej systemu.
 Z początku nie miałem o czym pisać, walczyłem sam ze sobą, aby trzymać się zaleceń terapeutów. A to śniadanie do 9.00, a kolacja do 21.00. Pierwsze treningi były wyzwaniem, pisałem już o tym wcześniej, w innych wpisach. Po pół roku zarejestrowałem ok. 60 kg utraty wagi. Cieszyłem się okrutnie i wrzuciłem zdjęcie na którym byłem dużo chudszy i zaczynałem być podobny do normalnego człowieka. Wtedy Konrad brał aktywny udział w życiu grupy i od razu zareagował - „Nasz mocarz” tak mnie nazwał. Cisnąłem dalej, waga spadała coraz trudniej, ale się nie poddawałem. Po roku pojechałem na zlot Gacowiczów do Kazimierza, poznałem tam wiele osób z którymi do dzisiaj utrzymuję kontakt, niektórzy stali się moimi przyjaciółmi, inni byli tylko chwilę znajomymi. Rok później pojechałem na drugi zlot Gacowiczów i wtedy przygotowałem piosenkę, którą znają wszyscy moi towarzysze z Gaca System. Wystąpiłem na samym końcu całego widowiska na scenie, trema mnie zjadła, pogubiłem zwrotki, ale stało się coś, co zmieniło moje podejście do dalszego odchudzania. 

Przy zejściu ze sceny stał Konrad Gaca, zafascynowany tym, że po schudnięciu 91 kg nie odstaje mi brzuch. Masz dobrą formę, jak na takie spadki- powiedział. Wywiązała się krótka rozmowa, że trzeba dokończyć odchudzanie i za rok zrobić wyprowadzenie z diety. Odpowiedziałem mu wtedy : „Panie Konradzie, muszę chwilę odpocząć, bo jak każdy człowiek, mam ochotę na hamburgery i piwo” Odpowiedziałem, że robię przerwę od systemu, bo także trochę byłem spłukany finansowo. Po przerwie podejmę decyzję, co dalej. Wtedy jeszcze - Pan Konrad- odpowiedział : „Niech pan skontaktuje się ze mną za te 3 miesiące, pomyślimy nad specjalnym treningiem i zmodyfikowaną dietą, żeby wytrwać do końca” i obym za dużo nie przytył. 

Po trzech miesiącach skontaktowałem się przez Facebooka , Konrad poprosił, żebym mu podał nr telefonu , to oddzwoni. Zadzwonił, rozmawialiśmy chyba z 1,5 godziny, dowiedziałem się bardzo wiele o sposobie odchudzania, o treningach, o kortyzolu, o laktozie i o wielu innych rzeczach, których w tej chwili nie wymienię, bo weszły mi w krew. W międzyczasie przestaliśmy sobie „panować” i zaczęliśmy mówić do siebie po imieniu. Myślałem, że to tylko taka marketingowa gadka, ale nie, szybko zmieniłem zdanie, Konrad otworzył mi szerzej wejście w dalsze odchudzanie, które usłane było kłodami pod nogami. Od tego czasu utrzymywaliśmy stale kontakt, do czasu kiedy znowu upadłem i dałem mu o tym znać, zrezygnowałem z dalszego bycia w systemie, bo mi po prostu nie szło, waga stała w miejscu, mimo rotacji typów diet. Wtedy Konrad zaprosił mnie do Gaca Fit Hotel na tydzień w obozie dla grubasów. Schudłem, owszem, ale tyle co przytyłem przed przyjazdem. 

Przez następne kilka kilka tygodni, Konrad przesyłał mi diety sms-em , cały czas we mnie wierzył, kiedy ja tę wiarę w dalsze chudnięcie już straciłem. Znowu uwierzyłem w sens odchudzania, bo zobaczyłem cel swojego działania. Po pół roku spotkaliśmy się znowu w Gaca Fit Hotelu na kolejnym, trzecim zlocie Gacowiczów w 2017 roku. Uścisnął mi tylko rękę widząc spory postęp, jak zwykle był zabiegany i powiedział: „Mówiłem, że się uda” (przezwyciężyć kryzys). Od tamtego czasu nie miałem z nim kontaktu, nie chciałem dzwonić i meldować, że nie ma postępów. Chciałem skontaktować się później. 

Wśród wielu zdań, które wypowiedział Konrad, a wszyscy Gacowicze już je znają. Utkwiły mi szczególnie dwa: 

„Żeby dalej chudnąć, musisz wyznaczyć sobie cel tego odchudzania. Co chcesz robić za rok, za dwa, za 10 lat” (wybrałem rower i chodzenie po górach) 

„Musisz wierzyć w to, że dasz radę. Przecież możesz to zrobić, wiesz, jak” 

Jest to moje osobiste wspomnienie o Konradzie Gacy. Jeżeli nie znacie jego książek i filmów motywacyjnych to sami sięgnijcie po nie. Dodam tylko, że może te filmiki wyglądają trochę sztucznie, ale tam znajdziecie prawdziwą misję Konrada. Przesłania płynące prosto z serca, które pozostaną we mnie na zawsze. 

Gacowicz: „ Czy ten tłusty twaróg na czwarty posiłek, z ogórkiem, bazylią i oliwą musi być przyprawiony trzema gramami pieprzu Cayenne?” 

Po paru dniach, odpowiedź Konrada Gacy 

„Wystarczy, ostatecznie 1 gram” 

Spoczywaj w pokoju , Przyjacielu!





czwartek, 16 sierpnia 2018

Konrad Gaca

Dzisiejszej nocy zmarł, na skutek zatrzymania akcji serca bardzo bliski mi człowiek, dzięki któremu wyszedłem z wielkiego bagna, jaką była nadolbrzymia otyłość- Konrad Gaca. Niestety ciężko mi coś sensownego napisać. Konrad pomógł mi , gdy przystąpiłem do odchudzania, gdy miałem wielki kryzys i nie mogłem ruszyć z miejsca. Podał mi rękę, zaprosił do Kazimierza do hotelu i wskazał drogę. Byłeś dobrym człowiekiem. Niestety, nie potrafię więcej napisać ...

niedziela, 17 czerwca 2018

No Name

Około 1995 roku kupiłem sobie nowy rower, za „swoje” pieniądze. Był produktem marki NAME , którą przezywałem NONAME. Upatrzyłem go sobie w Pile w którymś ze sklepów sportowych. Po transporcie do Szczecinka, pojechałem do KM zarejestrować go, bo stworzono taka opcję. Wybili numery w kilku miejscach i mogłem być spokojny, tylko o co ? Ponieważ chciałem jeździć rowerem jak „kiedyś” no i zrzucić brzucholca , szukałem go parę tygodni i w kilku miastach. Kasy, za dużo nie było, więc musiał być tani i mocny, najlepiej góral. W tamtych czasach był boom na rowery tzw. „górskie” które z górskimi miały tylko wspólną nazwę, reszta miała się nijak do jazdy w terenie. Zacząłem go ujeżdżać i szybko okazało się, że poszczególne elementy nie pasują mi. Najpierw była wymiana siodełka, oryginalne było kawałkiem twardego plastiku powleczonym parzącym tyłek skajem. W sklepie rowerowym znanym w mieście jako najlepszy sklep rowerowy kupiłem nowe siodełko , to był zwykły szajs do starych rowerów, takich z komuny jeszcze, miało za to sprężyny i dupsko mniej bolało. Niestety , po jakimś czasie zauważyłem, że szczypie mnie czasem w tyłek. Kupiłem trzecie siodełko, dla kobiet, żelowe, nie pamiętam dokładnie kiedy, ale dupsko przestało boleć, dzięki BB J Mogłem jeździć dalej. Po kilku okrążeniach jeziora zauważyłem pierwsze usterki, zaczęły pękać szprychy, jedna, potem dwie naraz, objawem było tarcie o hamulce, bo ósemka się zrobiła. Wymiana szprych, centrowanie koła i dalej jazda. Tylko, co to była za jazda ? Ledwo zipałem robiąc kółko wokół Trzesiecka. Minął rok, dwa, zostawiłem moje dwa pedały w kącie piwnicy, zdarłem naklejki i rower nie miał już nazwy NAME, bo się wstydziłem, nie tylko nazwy roweru, ale też tego, kto na nim siedział. 

Moja córka pojechała, będąc gimnazjalistką, z koleżanką na biwak do Starego Wierzchowa. Zapowiedziałem kontrolę rodzicielską, bo tak, a były już wakacje. Wsiadłem na rower, myślę , że nie będzie problemu, to tylko , góra 20 km. Jadę, po około 15 km na szosie z dziurami, coś ciężko mi się jedzie. Schodzę z roweru i upatrzyłem luz na tylnej osi koła. Pomyślałem chwilę i doszedłem do wniosku, że to pikuś , pojadę dalej , nic się nie stanie. Niestety, po dojechaniu do Starego Wierzchowa, rower odmówił posłuszeństwa. Tylna oś była mocno wygięta Trzeba było mechanika , albo własnej inwencji twórczej, żeby koło przestało się telepać. W Wierzchowie szukałem kluczy do roweru wśród okolicznych wieśniaków, jednak żaden nie chciał mi pomóc, w końcu, własnymi rękami i inwencją twórczą naprawiłem NONAME’a tak, że można było wrócić. Walnąłem rower w kąt, do piwnicy, niech czeka na naprawę. 

Rok później odwiedziłem ten sam, znany sklep rowerowy, mechanik sklepowy i szefu powiedział, że trzeba ośkę na konusach zamienić na porządne łożyska maszynowe, ale trzeba też szprychy wymienić i na nowo zapleść, zapłaciłem, wymienili. Potem zacząłem słabo latać na rowerze, bo prawie wcale. 

Lata mijały, dupsko urosło, szkoda, że rower się nie wzmocnił. W planach miałem cały czas jazdę rowerem. Któregoś lata polecieliśmy do Norwegii, mieszkając tam kilkanaście dni, zauważyłem któregoś razu wynosząc odpadki, że koło śmietnika stoi lekko zdekompletowany rower górski. Niestety, nie mogłem zabrać go do domu, ale miał sporo części sprawnych i lepszych niż mój NONAME, zabrałem tylko kompletny układ hamulcowy. Po powrocie zmodyfikowałem mojego rumaka i byłem całkiem kontent z wyniku. Z tego co pamiętam to z oryginalnego roweru została tylko rama, obręcze kół i kierownica. Najciekawszy przypadek z którym przyszedłem do rowerowego to była pęknięta korba, którą połamałem cisnąc na pedały. Szef sklepu śmiał się i powiedział, że nigdy nie widział takiej awarii. Mój rower był jak Sokół Milenium Hana Solo, brakowało tylko sprawnego hipernapędu. Poprosiłem nawet córkę, żeby mi wycięła logo imperium a w sieci zamówiłem naklejkę z głową Vadera i napis Vader. Ale to było jak zrzuciłem ok 70kg i planowałem nim jeździć na dalsze trasy. Rower był całkiem sprawny, jak na potrzeby objechania naszego jeziora. Ale ja chciałem więcej. 


Skusiłem się na objazd trasy pierwszego maratonu MTB w Szczecinku wraz z ekipą organizującą ów imprezę. Jak już pisałem wcześniej w innym wpisie, mój rower był z innej epoki , żeby spokojnie jechać na takiej imprezie, a ja nie miałem formy, żeby tego dokonać. Dzisiaj nadal ważę za dużo, żeby być w czołówce na mecie. Rower zmieniłem, mam teraz dwa, jednym jeżdżę w mieście, „po bułki” a drugim w terenie. Innym razem opiszę jak kupowałem mój nowszy rower, na dzisiaj tyle. 

Pozdro :)

sobota, 2 czerwca 2018

Trzeci maraton

Lubię pisać w Wordzie, mimo, że stary, ale pomaga poprawiać błędy, kiedy się czegoś nie zauważy. Ale otworzę szafę i będę pisał do rzeczy, bo od rzeczy „każden” jeden może „a robić ni ma komu” 

Odpuściłem sobie ostatnio z dietą, bo długo to trwa, nie jestem automatem, do przyjmowania pożywienia , tylko człowiekiem, który jak wszyscy inni ludzie, lubi sobie podjeść i popić. Trzeba było chwilę odsapnąć. Niestety , takie odsapnięcie kosztuje, parę kilogramów. Ważne, żeby takie „wyskoki” nie stały się systemem odchudzania, w moim przypadku to nie nastąpiło. 

Znam kilka cyborgów, nie każdy ma możliwość obcować z takim. Cyborgi mają system operacyjny, który nie pozwala im na wykonywanie innych czynności, niż te zaprogramowane. Niestety cyborgi nie mają duszy. Można się do nich przyzwyczaić, zakumplować, ale nie pogadasz z takim o pierdołach, bo on nie wie, co to jest „pierdoła” 

 W 1942 roku pisarz Isaak Asimov stworzył trzy prawa robotów i przedstawił je w opowiadaniu „Zabawa w berka” Celem tych praw było uregulowanie kwestii stosunków pomiędzy przyszłymi myślącymi maszynami a ludźmi. Przedstawiały się one następująco : 
Robot nie może skrzywdzić człowieka, ani przez zaniechanie działania dopuścić, aby człowiek doznał krzywdy. 
Robot musi być posłuszny rozkazom człowieka, chyba że stoją one w sprzeczności z Pierwszym Prawem. 
Robot musi chronić samego siebie, o ile tylko nie stoi to w sprzeczności z Pierwszym lub Drugim Prawem. 

A więc , drogie cyborgi- roboty, róbcie swoją robotę.

Ponieważ jestem człowiekiem , nie cyborgiem, więc myślę i marzę wprost przeciwnie do nich. Moje marzenia o aktywności fizycznej koncentrują się wokół dwóch kółek z pedałami. 

Od kilku dni myślałem o tym maratonie , myślałem, czy jechać, czy nie jechać, przygotować rower, czy nie, zfokusować się , czy sobie odpuścić ? Mało treningów było, ciągle jakiś katar, spuchnięty nos, wcześniej antybiotyk był , w sumie gorzej niż rok temu. W końcu oddałem rower na przegląd naszemu mistrzowi Roofiemu, który wymienił pedały, bo okazuje się ,że marka GT dała mojemu rowerowi osprzęt Shimano Deore , ale „zapomniała” o porządnych pedałach i suporcie. Trzeba było wymienić. Dołożyłem sobie jeszcze chwyty ergonomiczne, ale niewiele pomogły. Rower był gotowy, przetestowałem na mojej treningowej trasie. 

Jechać, nie jechać? Okazało się, że kilku znajomych ze Stowarzyszenia Rowerowy Szczecinek także wybiera się do Korzybia. W końcu zapadła decyzja, jedziemy. 

Na miejscu była piknikowa atmosfera, ludzie pili piwko, grillowali , opalali się. Było strasznie gorąco i zaczęły mnie kąsać gzy. Kilkanaście ugryzień tych wrednych końskich much trochę mnie zdenerwowało i chciałem już wystartować. Ruszyliśmy, początek był całkiem niezły, pierwszy podjazd poszedł całkiem nieźle. Potem było już tylko coraz trudniej, deszcz od dawna nie padał, więc na całej trasie było bardzo dużo sypkiego piachu, niezbyt mi się to podobało. Żar z nieba , piach i wszechobecne końskie muchy coraz bardziej utrudniały jazdę. Na którymś większym podjeździe nie wytrzymałem, tętno skoczyło mi do 150 , musiałem zejść z roweru, podprowadzić rower i uspokoić serce. Na treningach raczej nie przekraczam tętna 140 , a tutaj ciężkie warunki i tętno od razu do góry. A gdy zszedłem z roweru to od razu obsiadały mnie wszelkie owady a gzy dotkliwie kąsały. Turlałem się dalej , starałem się nie schodzić z roweru , ale pojawił się bardzo stromy zjazd. Nie odważyłbym się w życiu zjechać tam rowerem, jestem za stary i za ciężki. Po 10 km miałem naprawdę dosyć, chciałem przerwać wyścig , czułem się strasznie. W lesie zacząłem szukać śladów cywilizacji albo strażaków stojących na ważniejszych skrzyżowaniach ścieżek, chciałem zadzwonić do Baśki, żeby mnie pozbierała z trasy. I tak zeszło jeszcze 5 km. Litrowy bidon świecił pustkami a jego zawartość była bogata w różne wynalazki wspomagające, niestety nie poczułem żadnego ich działania. Płyn był za to gorący i miałem wrażenie, że nic nie wypiłem. W kieszeni miałem żel energetyczny wysokiej jakości, wciągnąłem tubkę w czasie jazdy. 


Mijając strażaków wstydziłem się zatrzymać i powiedzieć, że się poddaję. Tak przejechałem 20 km i stwierdziłem, że teraz już się nie poddam, dowlokę się choćby za 5 godzin ale dojadę. Gzy dalej okrutnie kąsały nawet w czasie jazdy, zabiłem 4 sztuki żrące mi rękę przez rękawiczkę, masakra. Słyszałem, że ktoś umarł od ugryzienia muchy końskiej na miejscu, bo dostał wstrząsu anafilaktycznego, mnie pogryzły już z 50 razy. Krew się leje z nogi, miesza się z potem i kurzem unoszącym się w powietrzu. Na szczęście dalsza część trasy była już lżejsza i mogłem jechać trochę szybciej, uchroniło mnie to od kąsania tych krwiopijców. Miałem pusty bidon, na szczęście dziewczyny z obsługi maratonu na trasie, dały mi wodę do picia a strażacy, na moją prośbę, solidnie oblali mnie wodą. W końcu dotarłem do mety. 

Plan miałem taki, żeby przejechać tylko, wiedziałem, że nie mam formy ale szukałem tam motywacji i chyba ją znalazłem. Pozostało tylko w głowie sobie ułożyć dalszy plan działania, a może spisać wnioski. W drodze powrotnej , w samochodzie przypomniałem sobie, że takiego wysiłku jak w Boże Ciało 2018 nie popełniłem od najmniej 30 lat. 

Co dalej? Trzeba głębiej wcisnąć przycisk „ODCHUDZANIE” Nie da się szybciej jeździć z workiem ziemniaków na ramie.


Wojtek, nasz czołowy kolarz wjechał na metę, szukał cienia bo też ponoć odczuł działanie upału. Jego nic nie pokąsało, uciekał przed gzami :D





piątek, 18 maja 2018

niedziela, 13 maja 2018

CZY MIKROFALE MOGĄ SZKODZIĆ ZDROWIU?

Nareszcie , macie tutaj piękny tekst o kuchenkach mikrofalowych napisany przy współpracy kompetentnych osób. Z całego serca polecam przeczytać, zapamiętać i nie wierzyć w głupoty serwowane przez samozwańczych szamanów ! Jeszcze raz polecam :)

CZY MIKROFALE MOGĄ SZKODZIĆ ZDROWIU?

Życiowe paradygmaty

Pomyślałem sobie, że na tym blogu będę umieszczał oprócz wielkowojennych wpisów także kilka zdań o innych sprawach, które niekoniecznie łączą się z głównym tematem . Bo tak, trzeba czasem wywalić coś na zewnątrz. Będzie delikatnie dzisiaj…

Mój wychowawca ś.p. Izydor powtarzał często dwa zdania.


Pierwsze z nich brzmiało :

„ Wiecie dlaczego dzwon jest głośny? Bo jest pusty wewnątrz ” 



Drugie z tych zdań brzmiało :

„ Nie śmiej się tak, żeby ci przez otwarte usta widać było brudne nogi” 


I  z tą myślą pozdrawiam kilka osób, które w ostatnich dniach były sprawcami  mego upodlenia i zarazem klęski mego wypoczynku.😀😀😀
I na koniec: